22.6.10

O ubraniach | Of clothes



Definicja okropnego dnia? Na przykład tak: rano nie potrafimy wstać z łóżka, bo wczoraj do północy czytaliśmy romansidło z elementami thrillera (moja wina, wiem, ale przepadam za powieściami Nicholasa Sparksa; jak mi jakaś wpadnie w ręce, to nie potrafię jej odłożyć); potem jedziemy na uczelnię (co trwa godzinę), o dziwo udaje nam się załatwić wszystko, co chcieliśmy, i to w pół godziny, następnie wracamy do Katowic (wciąż z książką w ręku) i ulegamy pokusie lodów w McDonaldzie, a kiedy jemy je siedząc przy wysokim blacie i czytając książkę, czujemy się jeszcze bardziej amerykańsko (no dobra, to akurat było miłe). Potem wracamy do domu, jemy obiad, odbieramy pocztę i nagle dociera do nas, że to, co nam od pół godziny przeszkadza, to narastający ból głowy; na wpół przytomnie postanawiamy położyć się na minutkę i poczekać, aż migrena przejdzie, ale ból się pogłębia, aż w końcu jest już tylko on. Zasypiamy nawet nie wiedząc kiedy i nagle boleśnie budzi nas, skądinąd bardzo miły, motyw muzyczny z serialu Dr House (myślimy „o matko, zapomniałam na noc wyciszyć telefonu”) – dzwoni nauczycielka gry na pianinie, żeby potwierdzić poniedziałkową lekcję, ale nie bardzo wiemy co mówi, bo ból powrócił. Dociera do nas, że jest 16:15 i nijak nie damy rady dotrzeć dziś na aerobik, oraz że drzemka niewiele pomogła; więc po niemal trzygodzinnej migrenie postanawiamy w końcu połknąć tabletkę, a potem czekamy jeszcze półtorej godziny, aż tabletka zadziała.

A definition of a terrible day? How about: not being able to get up because you sit up until midnight reading a romantic-story-thriller (I know, it’s my own fault, but I simply love Nicholas Sparks’ novels; once I start reading one, I can’t make myself to put it down); then travelling to the uni (one hour), managing to get everything done the way you planned, surprisingly, in just half an hour, then travelling back to Katowice (all the time with the book in hand) and giving in to the temptation of McDonald’s ice-cream, feeling even more immersed in the American setting as you sit there at the counter and keep reading (all right, that particular part was nice); then coming back home, having lunch, checking e-mails and suddenly realising the thing that’s been disturbing you for about half an hour is a developing into a migraine; half-consciously you decide to lie down for a minute and wait till it passes, but the pain grows steadily up to the point where it’s the only thing you’re aware of; you doze off not even knowing when or how, only to be woken up in a painful way by your, otherwise lovely, House M.D. mobile phone tune (thinking, “oh dear, I forgot to mute the mobile for the night”); it’s your piano teacher, calling to confirm the Monday lesson, but you’re hardly able to follow what she’s saying because the headache is back; you realize it’s 4:15 p.m. and there’s no way you can make it to the aerobics class today, and also, that the nap didn’t help much; so after a nearly three hours’ migraine you finally decide to take a painkiller and then wait another hour and a half until it starts to work.



Tyle tytułem wstępu. Właściwie to chciałam Wam pokazać blog, który znalazłam po tym, jak migrena już minęła. Nazywa się Makeshift i stanowi zapis przedsięwzięcia polegającego na tym, że jego autorka nosi tylko to, co sama zrobiła. Strasznie mi się podoba ten pomysł, trochę dlatego, że w ogóle podoba mi się pomysł robienia różnych rzeczy samemu, a trochę oczywiście dlatego, że sama robię większość moich ubrań własnoręcznie. Jestem z tego dumna, ale z drugiej strony jestem wdzięczna, że mam taką możliwość – oczywiście są takie rzeczy jak rajstopy, bielizna czy trykotowe koszulki, których nie umiem zrobić sama, ale po niedawnej wizycie w paru sklepach z ubraniami zrobiło mi się żal tych, którzy nie potrafią szyć i muszą nosić to, co te sklepy oferują. Spośród setek obejrzanych rzecz podobało mi się tylko kilka, a jedyna rzecz, jaką chciałam kupić (czyli szorty) kosztowała dwukrotnie więcej niż była warta. Że nie wspomnę o tym, o czym dyskutujemy z Mamą co jakiś czas, czyli; na co komu te wszystkie letnie ubrania, kiedy jest tak chłodno? Tak się cieszę, że umiem szyć i sztrikować i kiedy tego potrzebuję, mogę sobie zrobić sweterek albo spódnicę takie, jakie chcę!

So much for the introduction. What I actually want to share with you is a blog I found after the headache had finally gone away. It’s called Makeshift and it documents a project in which the blogger is wearing only the things she’s made herself. I love the idea, partly because I love the very idea of making things yourself, and of course partly because I make not all, but most of my clothes myself. It’s something I’m quite proud of, and also a possibility I’m very thankful for – of course there are things such as tights, underwear or cotton t-shirts that I can’t make myself, but a recent visit to a couple of clothes shops made me feel very sorry for the people who can’t sew and have to buy the clothes those shops offer. I really only liked a few things among the hundreds displayed, and the only thing (shorts) I considered buying cost twice as much as it was worth. Not to mention the issue I keep discussing with my Mom now and again, that is: who needs all those light summer clothes when the weather is so cool? I’m glad I can sew and knit and so can make myself a cardigan or a skirt when I need it and the way I want it!

generated by sloganizer.net